Robert Smoleń Robert Smoleń
973
BLOG

Czy Tusk i Sikorski rzeczywiście mają szanse w UE?

Robert Smoleń Robert Smoleń Polityka Obserwuj notkę 16

Czy Donald Tusk i Radosław Sikorski rzeczywiście mają (i czy w ogóle mieli) poważne szanse na objęcie którejś z kluczowych funkcji w Unii Europejskiej - przewodniczącego Rady Europejskiej lub Wysokiego Przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa? Raczej nie.

Informacje w tej sprawie inspirują politycy z otoczenia premiera, a temat podtrzymują, świadomie czy też bezwiednie, media. W trudnych politycznie chwilach dla PO równoważy to miażdżącą ocenę o marnej jakości rządzącej ekipy rządzącej, widoczną na „taśmach Wprost” i koncentruje uwagę opinii publicznej na obszarze korzystnym z punktu widzenia liderów Platformy.
Jednak zderzenie z rzeczywistością jest twarde. Nie chodzi wcale o to, że wśród najbardziej wpływowych polityków Unii Europejskiej nie może być obywatela Polski. To byłoby zrozumiałe i zresztą dość prawdopodobne; w końcu na pewno tak się stanie (nie tak dawno zresztą mieliśmy Jerzego Buzka na stanowisku przewodniczącego Parlamentu Europejskiego). Problem w tym, czy wystarczające są atuty naszych kandydatów. A to ich przymioty będą kluczowe – a może wręcz przesądzające - w ostatecznej układance.
To dlatego odpadła - jak się wydaje - Federica Mogherini, wyciągnięta zupełnie niedawno z politycznego niebytu przez Matteo Renziego na funkcję ministra spraw zagranicznych Włoch. Zarzut zbytniej prorosyjskości, uwypuklony przez nasze media, miał znaczenie (bo wywołał sprzeciw Polski i państw bałtyckich); jednak zapewne jeszcze większe wrażenie na europejskich graczach musiał robić brak doświadczenia i niepewność co do kompetencji młodej Pani Minister. Jean-Claude Juncker przemawiając na sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego zapewnił, że nowym szefem unijnej dyplomacji będzie osoba „mocna i doświadczona”.
Miejmy świadomość, że w jednym przypadku mówimy o naprawdę kluczowym stanowisku, którego dysponent ma wielki wpływ na politykę Unii; w drugim zaś przypadku chodzi o pozycję, która wygląda okazale, ale w istocie rzeczy jest (póki co i niestety) drugoplanowa. Na dodatek znaczenie obu funkcji jest odwrotne, niż to się wielu dziennikarzom i komentatorom wydaje.
Herman Van Rompuy został pierwszym przewodniczącym Rady Europejskiej nie przez przypadek. W świecie europejskiej polityki uchodził za bardzo sprawnego i skutecznego negocjatora, zdolnego do proponowania kompromisów i doprowadzenia do porozumienia nawet w tak podzielonym państwie, jak Belgia. To właśnie jego doświadczenia jako mediatora między Walonami a Flamandami, między socjalistami, liberałami a chadekami w obu regionach Belgii przeważyły w 2009 roku. Rada Europejska - składająca się z 27 (wówczas) premierów lub prezydentów państw członkowskich, które (państwa) posiadają bardzo zróżnicowane interesy i którzy (premierzy i prezydenci) cechują się ambicjami i skłonnością do „sięgania po przywództwo” – wkraczała właśnie na scenę jako pełnoprawna instytucja UE. Potrzebowała przewodniczącego, który potrafiłby uspokajać, wysłuchiwać, wykazywać się cierpliwością, okazywać zrozumienie; jednym słowem: znajdować rozwiązania kompromisowe, mogące być zaakceptowane przez wszystkich. Van Rompuy w przekonaniu ówczesnych decydentów pasował do tej roli znakomicie. Lepiej niż na przykład Tony Blair, który zapewne nadałby polityce Unii większą dynamikę, lepiej budowałby jej pozycję w świecie. Tę ocenę potwierdzono po dwóch i pół roku, potwierdzając mandat przewodniczącego na kolejną kadencję.
Nie twierdzę, że Donald Tusk jest złym negocjatorem. Nie sądzę, że próbowałby narzucać całej Radzie swoje poglądy i punkty widzenia. Nie ma jednak wystarczających dowodów, iż byłby równie efektywnym, co poprzednik mediatorem.
Nie ma co też lekceważyć kwestii technicznej, ale w tym przypadku – istotnej: znajomości języków. Negocjator musi biegle władać angielskim i francuskim, aby mógł w dyskrecji wysłuchać stanowisk przywódców państw będących w sporze. Musi umieć błyskawicznie i samodzielnie, bez pomocy tłumacza, sformułować kompromisowa propozycję. A ponieważ ważne są przy tym niuanse, ta znajomość musi być naprawdę biegła.
No, i pamiętajmy, że przewodniczący Rady będzie jednocześnie przewodniczącym szczytów strefy Euro. Skoro z tego powodu François Hollande krzywo patrzy na inną (mówiło się: murowaną) kandydatkę – premier Danii Helle Thorning-Schmidt, to czemu miałoby być inaczej w przypadku Donalda Tuska?
Tradycja unijnej polityki powoduje, że przy obsadzie muszą być uwzględnione największe grupy politycznej: chadecy, socjaldemokraci, a tym razem także liberałowie. Ci ostatni zgłaszają roszczenia do objęcia którejś z kluczowych funkcji. EPP mu już przewodniczącego Komisji Europejskiej, a PES – Parlamentu Europejskiego. Powszechnie uważa się, że Wysoki Przedstawiciel ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa przypadnie lewicy.
Chociaż tę ostatnią funkcję często potocznie porównuje się do ministra spraw zagranicznych UE – to na pewno jest od tego daleko. Sęk w tym, że Unia nie prowadzi polityki zagranicznej – czynią to państwa członkowskie z osobna, i bardzo zazdrośnie strzegą swoich kompetencji w tym obszarze. Catherine Ashton była słabą „wizytówką” Europy nie tylko ze względu na swoją osobowość, ale też – a może przede wszystkim – przez sposób, w jaki państwa UE zdefiniowały jej funkcję. Bardzo precyzyjnie: Wysoki Przedstawiciel „przyczynia się, poprzez swoje propozycje, do opracowania tej polityki [zagranicznej i bezpieczeństwa] i realizuje ją działając z upoważnienia Rady”. A więc może co najwyżej przedkładać propozycje 28 ministrom spraw zagranicznych i może działać tylko w ramach takiego mandatu, jaki zostanie mu (jej) udzielony. Na pewno nie jest rzeczywistym strategiem i reprezentantem Unii w świecie – raczej organizatorem i zarządcą unijnej współpracy w dziedzinie stosunków zewnętrznych (odwrotnie niż w przypadku przewodniczącego Rady Europejskiej, który może być administratorem procesu decyzyjnego bez wyrazistej roli politycznej, ale mógłby też sięgnąć po przywództwo polityczne i stać się „prezydentem UE”).
Radosław Sikorski wydaje się być kandydatem jeszcze mniej prawdopodobnym niż Donald Tusk. Nie jest, jak wiadomo, socjalistą. Nie jest też kobietą – a dominuje przekonanie, że to stanowisko pozostanie w rękach przedstawicielki płci pięknej. Trzeba przyznać, że przez kilka lat polski minister spraw zagranicznych zbudował sobie pozycję w Europie. Nie wiemy jednak, jaką realną ocenę R. Sikorskiego mają jego odpowiednicy z innych państw po bliższym poznaniu naszego ministra. Na pewno nie udało mu się zmyć piętna polityka do szpiku kości antyrosyjskiego, co w Brukseli (i na świecie) nie jest najlepszą rekomendacją. Sam Sikorski ma tego świadomość skoro w słynnej rozmowie z Jackiem Rostowskim w Amber Room Polskiej Rady Biznesu zdradził interlokutorowi swoje ambicje do objęcia teki komisarza do spraw… energii.
Oczywiście negocjacje zawsze mają swoją dynamikę i mogą obfitować w nieoczekiwane zwroty. Może tak się stać, że szefowie państw i rządów, postawieni pod ścianą, znajdą najlepszy kompromis w nominacji jednej z polskich kandydatur. Jedna z kluczowych funkcji raczej przypadnie przedstawicielowi państwa, które przystąpiło w 2004 lub 2007 roku. Nie ma co jednak stwarzać sobie złudzenia, że cała Europa wstrzymała oddech i czeka, czy Donald Tusk łaskawie się zgodzi.
Cała gra medialno-negocjacyjna w tej sprawie może – obok efektu wewnątrzpolitycznego, o którym wspomniałem na samym początku niniejszego artykułu – być elementem zabiegów o zdobycie dla Polaka jak najważniejszej teki w nowej Komisji Europejskiej. Tyle, że to jest kompletnie bez znaczenia. Komisarze w swojej pracy nie mogą być związani instrukcjami rządów państw, z których pochodzą. I – choć w Polsce może to się wydawać dziwne – naprawdę tak się zachowują. Znane są przypadki, kiedy członkowie Komisji zajmowali stanowiska wręcz wbrew oczekiwaniom swoich państw. Polska powinna więc przede wszystkim zgłosić kompetentnego kandydata, dobrego fachowca. Jeśli będzie on (albo: ona) wzmacniać Unię, przyczyniać się do prowadzenia sensownej polityki – zyska na tym i Unia, i Polska. Nasi dotychczasowi komisarze – Danuta Hübner i Janusz Lewandowski – zbudowali dobrą opinię. Warto tę tradycję kontynuować.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka